DAWNO TEMU W „OSTRODZE”
A było to tak! Dawno, dawno temu… bo w roku 1977 otwierając we wrześniu nowy sezon w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu, ówczesny dyrektor, Bogdan Hussakowski, poinformował, że nawiązał kontakt z rozwijającym się Klubem Jeździeckim „Ostroga” w Opolu-Bierkowicach i zaistniała możliwość nauki jazdy konnej, będącej jednym z elementów wyszkolenia aktora, kurs oczywiście na koszt Teatru. Wzbudziło to spore zainteresowanie, żeby nie nazwać tego entuzjazmem. Z czterdziestu kilku osób zespołu, chęć uczestnictwa w takim kursie zgłosiło około dwudziestu osób. Młodzież, taka dwudziestokilkuletnia, oczywiście z chęci przeżycia przygody, a starsi, zwłaszcza dojrzałe koleżanki, chcąc wykazać swą niezużytą sprawność fizyczną i przydatność zawodową.
Na pierwszą wizytę w klubie podstawiono nawet teatralny autobus, który dowiózł grono ochotników do Bierkowic. Powitał grupę Prezes Stanisław Fuksa i młody, długowłosy instruktor, będący jeszcze studentem, Marek Marczak zwany Kubą. Oprowadzono nas po stajni, opowiadając o koniach. Stały one w jednej stajni, tej z lewej strony patrząc w kierunku ujeżdżalni, a było ich około dwudziestu. Nie było zamykanych boksów wszystkie konie były na uwiązach, a kilka z nich ustawiono po dwa w boksie. Tylko niektóre wykorzystywano do nauki jazdy i rekreacji, bo te będące stajenną elitą, pracowały jako konie sportowe. Początek wizyty był w miarę sympatyczny, aż do czasu kiedy zaczęły się problemy, bo trzeba było wejść do boksu uważając na wszystkie zagrożenia, na jakie potencjalny jeździec był narażony podchodząc z tyłu do konia, a czasem wchodząc między dwa konie w dość wąskim boksie. Więc ten wstępny egzamin z odwagi już wyeliminował kilka uczestniczek. Jedna z nich wymagała nawet interwencji lekarskiej, bo przygotowana na ewentualność kontaktu z koniem uzbroiła się w kostki cukru, a pazerny Bryczko widząc cukier i jeszcze słodszą dziewczynę, wziął do pyska cukier razem z jej dłonią. Nastrój grozy narastał z każdą chwilą. Czyszczenie kopyt było kolejną przeszkodą nie do przebycia. A mimo to znalazła się cała grupa odważnych , którym udało się wdrapać na siodło. Dopingowani przez grupę obserwującą, w szalonym stępie dzielnie pokonywali kolejne okrążenia hali, aż doszło do próby zakłusowania. Trudno jest opisać bałagan jaki powstał, wysiłki Kuby Marczaka, który starał się zapanować nad sytuacją, na nic się zdawały, przerażeni jeźdźcy i amazonki dzielnie walczyli z grawitacją, a zdezorientowane konie robiły co chciały. Niemniej pierwsza lekcja nauki jazdy konnej była niezwykle owocna.
Przez kilka tygodni w Teatrze o niczym innym się nie mówiło. Panowie generalnie przechwalali się swymi osiągnięciami w umiejętności porozumiewania się z koniem, zachwalając dzielność i dzikość „swojego”rumaka, choć nie zawsze potrafili przypomnieć sobie jego imienia, bo też imiona trafiały się dość egzotyczne. A panie ukrywając cierpienie oglądały sobie wzajemnie siniaki na udach i pośladkach spowodowane kontaktem z niewygodnym siodłem lub zbyt twardym podłożem ujeżdżalni. Na następną lekcję przybyło już znacznie mniej chętnych… na następną jeszcze mniej… i w końcu pozostała niewielka grupa aktorów, która z „Ostrogą” związała się na dłużej. Byli w niej: Kuba Zaklukiewicz, Grześ Heromiński, Darek Skowroński i ja Waldek Kotas. Doskonalenie umiejętności jeździeckich były pretekstem do nawiązywania, niezwykle barwnych kontaktów i zabaw towarzyskich. Grupa studentów z AKJ pełniąca rolę instruktorów i starsi stażem sympatycy jeździectwa, przygarnęli nas pod swoją opiekę i trzeba przyznać robili to wspaniale. Kuba Marczak, Piotrek Zdybowicz, Rysiek Jóźwicki, Andrzej Wróblewski, Andrzej Grocholski, „Bongiorno”, „Kaskader”, a też nieco młodsi Karol Piechota, Stasio Hutnik i inni, oraz grono wspaniałych, ślicznych, młodziutkich amazonek , których nazwisk, przez grzeczność, nie będę ujawniał, aby nie zdradzać ich obecnego wieku, tworzyli atmosferę, dzięki której chciało się bywać w klubie. Powstawały pary, z których niektóre przetrwały do dziś, co można zaobserwować w związku państwa Marczaków. Wszyscy byli młodzi i skorzy do zabawy, mnie i moim teatralnym kolegom też niczego nie brakowało. Spowodowało to, że już wiosną 1978 roku zostałem członkiem LKJ „Ostroga”w Opolu i otrzymałem legitymację z numerem 38 (mam ją do dzisiaj).
W tym czasie w stajni było około dwudziestu koni. Opiekował się nimi masztalerz pan Fredek Flaga. Ja najczęściej miałem kontakt z siwym Zbarażem, a w stawce koni do rekreacji były: Wasano, Bryczko, Pompon, Nestor, Amazonka, Wiza, Czara, dwie klacze najczęściej wykorzystywane do zaprzęgu Westalka i Askela, był Hubertus siwe wielkie konisko, na którym jeździł Kuba Marczak, Zastawa jeżdżona przez Piotrka Zdybowicza, Dryl ulubieniec głównego instruktora jazdy w klubie Wojtka Turowskiego, Umer jego żony i kilka innych , których nazw już niestety nie pamiętam. Zresztą mówię tu tylko o koniach które były na początku mojego kontaktu z „Ostrogą”, bo co rok konie w stajni się zmieniały przybywając lub ubywając.
Zwykle spotykaliśmy się w stajni w niedzielne poranki i ruszaliśmy w teren przez pola w stronę Sławic i dalej na łąki owczarni pod Wrzoskami lub w stronę jakiejś restauracji w nieodległej miejscowości gdzie można było znaleźć piwo i coś do zjedzenia. Najczęściej jednak zatrzymywaliśmy się na polance za brodem pod Sławicami gdzie konie mogły skubać trawę, a my biesiadowaliśmy przy ognisku, korzystając z kąpieli słonecznych i wodnych w płytkim strumyku. Powroty bywały zwykle późnym popołudniem, a zdarzyło się, że konie znudzone spacerem po łące, wspominając porcję owsa w stajni, wróciły do niej bez nas. Na tej polance odbywały się różne spotkania towarzyskie, nie tylko te rekreacyjne, ale również z okazji „Hubertusa” czy poprawin weselnych Rysia Jóźwickiego z niezapomnianą Elą Piwek.
A potem były wakacje 1978 roku i niezwykły, przynajmniej dla mnie, obóz jeździecki, który Klub zorganizował w Turawie przy Ośrodku Więziennictwa Korab. Dojechaliśmy tam wierzchem, jadąc przez całe miasto pod wodzą Kuby Marczaka. Po drodze miałem już przygodę, bo dosiadany przeze mnie Pompon nie chciał przejść przez przejazd kolejowy w Kolonii Gosławickiej. Zastęp się oddalał, ja usiłowałem przepchnąć go przez tory, a on tańczył przed torami blokując przejazd ustawiającym się za nami autom. Wreszcie jeden z kierowców nie wytrzymał i przygazował maluchem usiłując nas na siłę wyprzedzić. Pompon oganiając się przed natrętem wierzgnął lewą nogą i trafił intruza w drzwi. Kierowca ruszył do przodu, wyprzedził zastęp, zatrzymał się na poboczu i czekał aż nadjadę.. Obejrzał rozwalone drzwi i z miną nie najweselszą powiedział w stronę Pompona: „Oj, niedobry konik, niedobry!” „Oj, głupi kierowca , głupi” – powiedziałem. Odpowiedzi nie usłyszałem.
Przejechaliśmy przez Zbicko, potem kawałek lasem i galopem wjechaliśmy do Niwek. Ku naszęmu zdziwieniu i satysfakcji usłyszeliśmy bicie dzwonu alarmowego, w który biła dość przerażona kobieta reagując na naszą szarżę. Na szczęście obyło się bez większej awantury. Stamtąd było jeż kilka koków do celu. Na miejscu czekał na nas Piotrek Zdybowicz, niewielki baraczek i las. Po radosnym powitaniu konie rozsiodłano, przywiązano do drzew i niedawni jeźdźcy wrócili do Opola. Został tylko Piotrek Zdybowicz i ja. Obóz rozpoczynał się dopiero za kilka dni. W tym czasie trzeba było przygotować rozmieszczone wokół baraku boksy dla koni, karmić i ruszać konie i przygotować miejsce na obóz, a przywieziono jeszcze dwie wielkie przyczepy siana luzem, które trzeba było ułożyć w baraku. Roboty starczało dla nas dwóch od rana do wieczora, a sił jeszcze tylko na upojną kolację. Na szczęście skazani , którzy w ramach resocjalizacji stanowili personel sąsiadującego z nami Ośrodka Więziennictwa, za zgodą kierownictwa ośrodka, z ochotą nam w tym pomagali. W zamian byliśmy pośrednikami w ich kontaktach z obficie zaopatrzonym i tanim bufetem w ośrodku, do którego oni nie mieli wstępu. Kiedy wreszcie zjawiła się reszta obozowiczów dokończyliśmy budowę wiaty, konie miały wreszcie dach nad łbem, uczestnicy rozbili między drzewami swoje namioty i zaczęło się pełne atrakcji obozowe życie.
Co dzień mieliśmy przynajmniej dwie ponadgodzinne jazdy w teren, które prowadził Kuba Marczak, Piotrek Zdybowicz lub Wojtek Turowski. Okoliczne lasy pozwalały na atrakcyjne wycieczki kłusem i szalone galopady, po których niejeden z uczestników wracał z podrapanym przez gałęzie torsem i odparzonym tyłkiem. Zdarzało się, że te okaleczenia leczyli skazani z sąsiedztwa pioktaniną, obficie smarując rany na granatowo, ale najlepszym lekarstwem była codzienna wieczorna biesiada przy ognisku trwająca niekiedy do samego rana, po której znów można było wsiadać na konia. Bywały też różne zabawy w siodle mające na celu doskonalenie naszych umiejętności jeździeckich. Do dziś pamiętam jak to kiedyś na wąskiej leśnej ścieżce ustawiliśmy z gałęzi kilka przeszkód, które należało pokonać w galopie. Mój przyjaciel Darek Skowroński dokonał tego w mistrzowski sposób. Już na pierwszej przeszkodzie wyleciał z siodła ale nie przestał galopować obok konia i razem z nim, nie puszczając wodzy, pokonał ten olimpijski parkur.
Przez pierwsze dni kontakty z Ośrodkiem Więziennictwa były nadzwyczaj udane. Stołówka serwowała bardzo dobre jedzenie, obsługa kelnerów-skazanych była bez zarzutu, bufet obficie zaopatrzony i tani, jednym słowem żyć nie umierać. Niestety próba integracji społeczności obozowej z ośrodkową zakończyła się dość prędko. Zaproszono nas na wspólny wieczorek zapoznawczy, Przybyliśmy tam z nadzieją na wspaniałą zabawę, a była ona rzeczywiście profesjonalnie zorganizowana, Wieczorek prowadziła pani, która przygotowała kilka zabaw, do udziału w których zachęcała rzucając w stronę uczestników piłeczki pingpongowe. Te które rzucane były w naszą stronę przejmował zabawowo nastawiony Grześ Heromiński i bez większego problemu wygrywał kolejne konkursy. Nastąpił konkurs finałowy, w którym uczestnik miał ustawić partnerkę w atrakcyjnej pozycji komponując z niej rzeźbę. Grzesiowi dostała się elegancka pani o puszystych obfitych kształtach. Już na wstępie Grześ przypomniał:”Ja wygrywam wszystko! Proszę mi zaufać!” I pani zaufała. Grześ ustawił ją w pozycji dość dziwnej, mianowicie „na czworaka” czy jak kto woli „na pieska”. Obchodził ją wkoło wykonując dziwne ruchy i wzbudzając na sali ogólną radość. Kiedy usiłował dokonać ostatecznego szlifu owijając panią papierem toaletowym stracił równowagę i przewrócił swoją rzeźbę na parkiet. On wygrał ale myśmy przegrali. Pani okazała się małżonką jakiegoś szefa od więziennictwa, który właśnie wizytował ośrodek i dla niego wygrana Grzesia była kompromitacją. Następnego dnia idąc na śniadanie zastaliśmy bramę do ośrodka zamkniętą. Należne nam wiktuały czekały na nas przed bramą. Tak zakończyły się dobre stosunki z ośrodkiem, ale obóz trwał dalej ku uciesze koni, uczestników i gości licznie nas odwiedzających. Ale następne obozy wakacyjne odbywały się już w innych miejscach.
Tak było na początku… Czterdzieści parę lat temu!
Sympatyk „Ostrogi” i jeździectwa : Waldek Kotas
Opole rok 2020